Autobus do Meridy już nadjeżdża.W poprzednich wpisach pomieszały mi się dni
:D
Dzień kolejny Merida
No dobra, jedziemy dalej. Autobus z Valladoid do Meridy wlókł się niemiłosiernie. We znaki znów dały się nam topes i leniwi Meksykanie, którzy potrafili prosić kierowcę, by zatrzymywał się praktycznie kilkadziesiąt metrów od przystanku. Przywykliśmy już do tego, że niezbyt lubią się ruszać. Całą podróż dłużyła mi się niesamowicie. Na szczęście za oknem mogliśmy po raz kolejny podziwiać uroki meksykańskiej prowincji – miasteczek i wsi do których nie wjeżdżają autobusy ADO.
Do Meridy docieramy po zmroku, kwaterujemy się w hotelu i idziemy do pobliskiego baru. Spokojnie siadamy, pijemy piwo i tequillę, w środku kilku panów robi dokłądnie to samo. Idziemy na papierosa, przychodzi do nas właściciel baru, pyta skąd jesteśmy i stawia kolejkę. Gdy wróciliśmy do środka, usłyszeliśmy znajome dżwieki i stałych bywalców knajpy wpatrujących się w siebie i wsłuchujących się w słowa:Kiedyś znajdę dla nas dom. Z wielkim oknem na świat- naszego rodzimego Varius Manx. Byli trochę skonsternowani i nie do końca wiem, co nimi kierowało, że wybrali akurat tę piosenkę. Przejąłem pałeczkę DJ-a i ze sfatygowanego telefonu włączyłem kilka polskich hitów ostatnich lat. Reszta potoczyła się już właściwym sobie pijackim torem. Zaczęły się telefony i zapewnienia: Jutro mój kumpel obwiezie Was za darmo po całym Jukatanie. Mój znajomy ma domek w Progreso i tam się jutro udamy na grilla. Powiemy wam gdzie kupić najtańszą tequilę itp. Obietnicom nie było końca i nie muszę chyba dodawać, że nic z tych zapowiedzi nie wyszło. Może częściowo przez późną porę...
;) Jeszcze w Amsterdamie znajdowaliśmy gdzieś w kieszeniach karteczki zapisane dość niechlujnym pismem: Mauricio i Rodrigo - amigos i nr telefonu. Kolejne z radami, co zobaczyć w okolicy itp.itd.
Po powrocie do hotelu stwierdziłem, że zgubiłem klucze do pokoju. Drzwi do naszego pokoju znajdowały się jeszcze przed właściwym wejściem do hotelu. Gdy ja delikatnie próbowałem zbudzić recepcjonistę, K. zrezygnowana szykowała sobie posłanie na chodniku. Ot, Polacy na wakacjach.
:lol: W końcu ktoś otworzył nam drzwi i zmęczeni udaliśmy się na spoczynek. Następnego dnia znalazłem klucz w kieszeni spodni. Ehh, zbyt często wpadamy w złe towarzystwo miejscowych...
Ranek. Kac. Mrówki w pokoju i jaszczurki w łazience. Jakimś cudem zbieramy się na śniadanie i bardzo powoli ruszamy w miasto. Merida to największe miasto Jukatanu, ma w sobie jednak małomiasteczkowy urok. Spacerujemy Paseo de Montejo – reprezentacyjnym deptakiem, który nie zrobił na nas wrażenia. Wsiadamy w collectivo i jedziemy do centrum. Tu jest juz ciekawiej. Zwiedzamy powoli. Jest tłoczno, głośno i upalnie. A i rzecz jasna idziemy na targ.
Wieczorem mamy jechać poza miasto na karnawał. Nie ma w nas entuzjazmu
;)
@gosiagosia Mimo dwukrotnego pobytu na Sycylii, Palermo widziałem jedynie przez okno autobusu. Co się odwlecze... Meksykańskie targi są naprawdę interesujące. No i te ceny: kilogram mango czy awokado za ok. 3 złote. Ehh, na jednym z krakowskich targów w miniony weekend, widziałem awokado po 9 (sic!) złotych za sztukę.
;)Karnawał
Karnawał w Meridzie jest jednym z czterech największych w Meksyku. Mimo to, nasi "przyjaciele z baru" mówili, ze nie warto jechać. Polecali raczej karnawałowe wydarzenia w Progreso lub Playa del Carmen. Im bardziej nam odradzali, tym bardziej chcieliśmy się przekonać dlaczego. Cóż, taka nasza przekorna natura.
;) Od kilku lat, z powodu niezadowolenia mieszkańców miasta, wydarzenia zostały przeniesione na peryferia. Jeżdżą tam bezpłatne autobusy, ale nie było łatwo je znaleźć, gdyz każdy kierował nas w inną stronę. W końcu jeden z policjantów wskazał nam właściwy przystanek. Zapowiadało się nieżle. Autobus wypełniony po same brzegi, głośna muzyka, nieśmiałe podrygi miejscowych. Turystów rzecz jasna ni śladu. Przyjeżdżamy na miejsce, zaopatrujemy się w piwko i siadamy na trybunach. Sami nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale wydarzenia przerosły nasze najśmielsze oczekiwania.
;) Początkowo naszą uwagę przykuła niesamowita liczba sprzedawców, obładowanych przeróżnymi smakołykami: wata cukrowa, piwo, lody, no i rzecz jasna Coca Cola. Niektórzy z trudem nosili towar i było mi ich żal, gdyż niewielkie zainteresowanie ludzi, w połączeniu z ogromną konkurencją, nie mogło się przełożyć na sowity zarobek. Po zakończeniu widowiska stwierdziliśmy, że sprzedawców było chyba więcej niż uczestników. Do rzeczy. Na początku w pochodzie szli ludzie przebrani za zwierzęta: świnia, żyrafa, jakieś biedronki itp.itd. Potem kilka grup niepełnosprawnych dzieci, emeryci, jakieś koła gospodyń wiejskich - wszyscy przebrani w piękne, świecące stroje. Następnie kilka samochodów w Coca Colą, z których młode roznegliżowane dziewczęta wyrzucały puszki z napojem. I tu pojawił się ogromny aplauz i każdy próbował złapać choć jedną puszkę. Nic dziwnego, już wcześniej przekonaliśmy się, że dla Meksykanów Coca Cola stanowi nieodłaczną część życia. W dalczej części pochodu wystąpili: ludzie na szczudłach, wielcy dmuchani bohaterowie bajek i inne dziwne stwory. Na samym końcu wersja pro - młode dziewczyny na wielkich podestach piwa Corona. Spoglądam na K. i widzę, że na jej twarzy - podobnie jak na mojej - co chwilę pojawia się uśmiech i niedowierzanie. Wszystko to było niesamowicie przaśne a jednocześnie autentyczne. Cieszyliśmy się, że mogliśmy wziąć w tym wydarzeniu udział. Po przedstawieniu, bezpłatnym autobusem wróciliśmy do miasta. W hotelu czekały już na nas prawie oswojone mrówki i jaszczurka. Trzeba przyznać, że organizacja całej imprezy była wzorowa. Zdjęcia niezbyt się nam udały , chociaż i tak nie oddają klimatu.
Kolejnego dnia jedziemy autobusem do Cancun, by stamtąd polecieć do Mexico City.Mexico City
Po śniadaniu zmierzamy minibusem w stronę dworca. Tym razem się śpieszymy, więc za transport do Cancun służy nam autobus ADO. Kilka godzin i jesteśmy na miejscu. Idziemy jeszcze cos zjeść w okolicy dworca. Jedzenie tanie i smaczne, ale w drodze do toalety zobaczyłem jak wygląda kuchnia i zdecydowałem, że czas w końcu zrobić długo odkładane szczepienie na żółtaczkę.
;) Następnym autobusem jedziemy na lotnisko. Lot krótki i po raz kolejny spoglądamy na ogrom świateł meksykańskiej stolicy. Miasto zdaje się nie mieć końca. Ponieważ było juz późno, do hotelu zdecydowaliśmy się pojechać taksówką (230MXN). Spaliśmy w dzielnicy Zona Rosa, dosyć bogatej, która równie dobrze mogłaby się znajdować w ktorejś z europejskich stolic. Na zwiedzanie miasta mogliśmy poświęcić wyłącznie jeden dzień, więc jakikolwiek plan wydał nam się bezcelowy. Poszliśmy po prostu przed siebie, w stronę Zocalo. W oczy od razu rzuciły się nam wieżowce, szerokie ulice i spore grupy rowerzystów. I wszechobecne tłumy ludzi. Po wizycie na głównym placu miasta i w katedrze, idziemy dalej. Wystarczy trochę zboczyć z utartego szlaku, by zobaczyć inne oblicze stolicy: przydróżne stragany z „niewiadomoczym”, lokalnych znachorów, otoczonych gromadą ludzi, czekających na panaceum... Poszliśmy też na jeden z targów, jeden z ciekawszych jakie dane nam było zobaczyć. K. nie wytrzymała długo. Jako wegetariance ciężko jej było kroczyć po kałużach krwi i przyglądać się świńskim łbom. I ten wszechobecny zapas mięsa.
@BooBooZB ja też!
:oops: i do tego Twój nick mi się wyświetlił, stwierdziłam "BooBoo i topless?! nieee może być!" i weszłam
:D fajnie się czyta, dawaj więcej!
Hehe, gdyby @BooBooZB napisal relacje z toples w tytule, sam pewnie bylbym wsrod pierwszych czytajacych. Wszak nierzadko w tytule jego relacji pojawia sie rowniez slowo dmuchany.
;)
Meksykanie na garbusa cabrio mówią "topless" .Śmiało mógł być zatem temat ; Tacos , top(l)es i tequila.A co do kawy to rzeczywiście była taka mocna ,że po miesiącu jeszcze mną telepie
:lol: Fajnie pisana relacja , czekam na kolejną część.
Quote:gdyż spora część relacji z forum ma większą wartość niż przewodniki.To już druga rzecz, z którą się z Tobą zgadzam. Pierwsza to umiłowanie lokalnych targów.
;) Tak na marginesie - odwiedziłeś już Ballaro w Palermo?Świetna relacja. Tekst o kurczaku spowodował wybuch śmiechu. Wyobraźnia pracowała na pełnych obrotach.
:lol:
@gosiagosia Mimo dwukrotnego pobytu na Sycylii, Palermo widziałem jedynie przez okno autobusu. Co się odwlecze...Meksykańskie targi są naprawdę interesujące. No i te ceny: kilogram mango czy awokado za ok. 3 złote. Ehh, na jednym z krakowskich targów w miniony weekend, widziałem awokado po 9 (sic!) złotych za sztukę.
;)
Należy się jeszcze podsumowanie kosztów i kilka luźnych spostrzeżeń.TransportLoty:AMS – MEX – CUN RT– 950 PLNWAW – AMS RT – 350 PLNCUN – TGZ RT – 200 PLNAutobusy I collectivo:Lotnisko Tuxtla Gutierrez – San Cristobal – 230 MXNSan Crisobal – Ocosingo – 65 MXNOcosingo – Palenque – 75 MXN Lotnisko Cancun – dworzec – 72 MXNCancun – Tulum – 120 MXNTulum – Valladoid – 120 MXNValladoid – Merida – 112 MXNMerida – Cancun – 338 MXNCollectivos na krótkich trasach i w miastach są tanie – od 8 MXN. Mieliśmy sporo takich przejazdów.Taxi:Lotnisko Mexico City – Zona Rosa – 230 MXNTuxtla Gutierrez - lotnisko 200 MXNJeszcze raz czy dwa jechaliśmy taksówką, ale nie pamiętam juz ile zapłaciliśmy. W kazdym razie niewiele.Koszty transportu podczas wyjazdu to mniej więcej 2k PLN/os.NoclegiMyślę, że nasza średnia to poniżej 100 PLN za nocleg. Częśc była kupowana za punkry, albo w promocjach. Zawsze mieliśmy pokój z łazienką o wystarczającym standardzie. Na pewno można znaleźć miejsca sporo tańsze.Wycieczki itp.Kanion Sumidero – 300 MXNŁódka i snorkelling w Tulum – 300 MXNJedzenie:Jest taniej niż w Polsce. My żywiliśmy się w przybytkach różnego sortu. Tak mamy w zwyczaju, że przeplatamy sobie trochę droższe restauracje tymi tańszymi, lub jedzeniem „z ulicy”. Nie jestem fanem meksykańskiej kuchni, ale kilka potraw naprawde mi smakowało, m.in. Sopa de lima, Cochinita pibil. Tortilli mam na razie dosyć, choć smakowała nam. Dodawana jest do każdego posiłku, a Meksykanie potrafią zjeść jej każde ilości. Standardowy obiad kosztował nas ok. 200-300 MXN. Piwo najczęściej 30-35 MXN, tequila od 40 MXN. Pieniądze z bankomatów wypłacaliśmy kartą T-Mobile w USD . Niestety nie da się uniknąc prowizji - najczęściej ok. 30 MXN. Kursy w kantorach różnią się znacznie. Za dolara płacili od 18 do ponad 20 MXN.Ludzie bardzo mili, otwarci, wykazują zainteresowanie gringo. Są pomocni i uśmiechnięci.Wiemy, że tylko posmakowaliśmy kraju i z chęcią byśmy wrócili. Na świecie jest jednak tyle innych miejsc, w których jeszcze nie byliśmy. Numerem jeden był dla nas Chiapas i żałowaliśmy, że nie zaplanowaliśmy podróży tak, by spędzić tam więcej czasu.Jeśli macie jakiekolwiek pytania, chętnie odpowiem.Jedźcie do Meksyku. Pijcie z mieszkańcami Coca-Colę i tequilę. Zwiedzajcie ten jakże ciekawy kraj. Warto!
Autobus do Meridy już nadjeżdża.W poprzednich wpisach pomieszały mi się dni :D
Dzień kolejny Merida
No dobra, jedziemy dalej. Autobus z Valladoid do Meridy wlókł się niemiłosiernie. We znaki znów dały się nam topes i leniwi Meksykanie, którzy potrafili prosić kierowcę, by zatrzymywał się praktycznie kilkadziesiąt metrów od przystanku. Przywykliśmy już do tego, że niezbyt lubią się ruszać. Całą podróż dłużyła mi się niesamowicie. Na szczęście za oknem mogliśmy po raz kolejny podziwiać uroki meksykańskiej prowincji – miasteczek i wsi do których nie wjeżdżają autobusy ADO.
Do Meridy docieramy po zmroku, kwaterujemy się w hotelu i idziemy do pobliskiego baru. Spokojnie siadamy, pijemy piwo i tequillę, w środku kilku panów robi dokłądnie to samo. Idziemy na papierosa, przychodzi do nas właściciel baru, pyta skąd jesteśmy i stawia kolejkę. Gdy wróciliśmy do środka, usłyszeliśmy znajome dżwieki i stałych bywalców knajpy wpatrujących się w siebie i wsłuchujących się w słowa:Kiedyś znajdę dla nas dom. Z wielkim oknem na świat- naszego rodzimego Varius Manx. Byli trochę skonsternowani i nie do końca wiem, co nimi kierowało, że wybrali akurat tę piosenkę. Przejąłem pałeczkę DJ-a i ze sfatygowanego telefonu włączyłem kilka polskich hitów ostatnich lat. Reszta potoczyła się już właściwym sobie pijackim torem. Zaczęły się telefony i zapewnienia: Jutro mój kumpel obwiezie Was za darmo po całym Jukatanie. Mój znajomy ma domek w Progreso i tam się jutro udamy na grilla. Powiemy wam gdzie kupić najtańszą tequilę itp. Obietnicom nie było końca i nie muszę chyba dodawać, że nic z tych zapowiedzi nie wyszło. Może częściowo przez późną porę... ;) Jeszcze w Amsterdamie znajdowaliśmy gdzieś w kieszeniach karteczki zapisane dość niechlujnym pismem: Mauricio i Rodrigo - amigos i nr telefonu. Kolejne z radami, co zobaczyć w okolicy itp.itd.
Po powrocie do hotelu stwierdziłem, że zgubiłem klucze do pokoju. Drzwi do naszego pokoju znajdowały się jeszcze przed właściwym wejściem do hotelu. Gdy ja delikatnie próbowałem zbudzić recepcjonistę, K. zrezygnowana szykowała sobie posłanie na chodniku. Ot, Polacy na wakacjach. :lol: W końcu ktoś otworzył nam drzwi i zmęczeni udaliśmy się na spoczynek. Następnego dnia znalazłem klucz w kieszeni spodni. Ehh, zbyt często wpadamy w złe towarzystwo miejscowych...
Ranek. Kac. Mrówki w pokoju i jaszczurki w łazience. Jakimś cudem zbieramy się na śniadanie i bardzo powoli ruszamy w miasto. Merida to największe miasto Jukatanu, ma w sobie jednak małomiasteczkowy urok. Spacerujemy Paseo de Montejo – reprezentacyjnym deptakiem, który nie zrobił na nas wrażenia. Wsiadamy w collectivo i jedziemy do centrum. Tu jest juz ciekawiej. Zwiedzamy powoli. Jest tłoczno, głośno i upalnie. A i rzecz jasna idziemy na targ.
Wieczorem mamy jechać poza miasto na karnawał. Nie ma w nas entuzjazmu ;)
@gosiagosia Mimo dwukrotnego pobytu na Sycylii, Palermo widziałem jedynie przez okno autobusu. Co się odwlecze...
Meksykańskie targi są naprawdę interesujące. No i te ceny: kilogram mango czy awokado za ok. 3 złote. Ehh, na jednym z krakowskich targów w miniony weekend, widziałem awokado po 9 (sic!) złotych za sztukę. ;)Karnawał
Karnawał w Meridzie jest jednym z czterech największych w Meksyku. Mimo to, nasi "przyjaciele z baru" mówili, ze nie warto jechać. Polecali raczej karnawałowe wydarzenia w Progreso lub Playa del Carmen. Im bardziej nam odradzali, tym bardziej chcieliśmy się przekonać dlaczego. Cóż, taka nasza przekorna natura. ;)
Od kilku lat, z powodu niezadowolenia mieszkańców miasta, wydarzenia zostały przeniesione na peryferia. Jeżdżą tam bezpłatne autobusy, ale nie było łatwo je znaleźć, gdyz każdy kierował nas w inną stronę. W końcu jeden z policjantów wskazał nam właściwy przystanek.
Zapowiadało się nieżle. Autobus wypełniony po same brzegi, głośna muzyka, nieśmiałe podrygi miejscowych. Turystów rzecz jasna ni śladu.
Przyjeżdżamy na miejsce, zaopatrujemy się w piwko i siadamy na trybunach. Sami nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, ale wydarzenia przerosły nasze najśmielsze oczekiwania. ;)
Początkowo naszą uwagę przykuła niesamowita liczba sprzedawców, obładowanych przeróżnymi smakołykami: wata cukrowa, piwo, lody, no i rzecz jasna Coca Cola. Niektórzy z trudem nosili towar i było mi ich żal, gdyż niewielkie zainteresowanie ludzi, w połączeniu z ogromną konkurencją, nie mogło się przełożyć na sowity zarobek. Po zakończeniu widowiska stwierdziliśmy, że sprzedawców było chyba więcej niż uczestników.
Do rzeczy. Na początku w pochodzie szli ludzie przebrani za zwierzęta: świnia, żyrafa, jakieś biedronki itp.itd. Potem kilka grup niepełnosprawnych dzieci, emeryci, jakieś koła gospodyń wiejskich - wszyscy przebrani w piękne, świecące stroje. Następnie kilka samochodów w Coca Colą, z których młode roznegliżowane dziewczęta wyrzucały puszki z napojem. I tu pojawił się ogromny aplauz i każdy próbował złapać choć jedną puszkę. Nic dziwnego, już wcześniej przekonaliśmy się, że dla Meksykanów Coca Cola stanowi nieodłaczną część życia. W dalczej części pochodu wystąpili: ludzie na szczudłach, wielcy dmuchani bohaterowie bajek i inne dziwne stwory. Na samym końcu wersja pro - młode dziewczyny na wielkich podestach piwa Corona.
Spoglądam na K. i widzę, że na jej twarzy - podobnie jak na mojej - co chwilę pojawia się uśmiech i niedowierzanie.
Wszystko to było niesamowicie przaśne a jednocześnie autentyczne. Cieszyliśmy się, że mogliśmy wziąć w tym wydarzeniu udział.
Po przedstawieniu, bezpłatnym autobusem wróciliśmy do miasta. W hotelu czekały już na nas prawie oswojone mrówki i jaszczurka. Trzeba przyznać, że organizacja całej imprezy była wzorowa. Zdjęcia niezbyt się nam udały , chociaż i tak nie oddają klimatu.
Kolejnego dnia jedziemy autobusem do Cancun, by stamtąd polecieć do Mexico City.Mexico City
Po śniadaniu zmierzamy minibusem w stronę dworca. Tym razem się śpieszymy, więc za transport do Cancun służy nam autobus ADO. Kilka godzin i jesteśmy na miejscu. Idziemy jeszcze cos zjeść w okolicy dworca. Jedzenie tanie i smaczne, ale w drodze do toalety zobaczyłem jak wygląda kuchnia i zdecydowałem, że czas w końcu zrobić długo odkładane szczepienie na żółtaczkę. ;)
Następnym autobusem jedziemy na lotnisko. Lot krótki i po raz kolejny spoglądamy na ogrom świateł meksykańskiej stolicy. Miasto zdaje się nie mieć końca.
Ponieważ było juz późno, do hotelu zdecydowaliśmy się pojechać taksówką (230MXN). Spaliśmy w dzielnicy Zona Rosa, dosyć bogatej, która równie dobrze mogłaby się znajdować w ktorejś z europejskich stolic.
Na zwiedzanie miasta mogliśmy poświęcić wyłącznie jeden dzień, więc jakikolwiek plan wydał nam się bezcelowy. Poszliśmy po prostu przed siebie, w stronę Zocalo. W oczy od razu rzuciły się nam wieżowce, szerokie ulice i spore grupy rowerzystów. I wszechobecne tłumy ludzi.
Po wizycie na głównym placu miasta i w katedrze, idziemy dalej. Wystarczy trochę zboczyć z utartego szlaku, by zobaczyć inne oblicze stolicy: przydróżne stragany z „niewiadomoczym”, lokalnych znachorów, otoczonych gromadą ludzi, czekających na panaceum...
Poszliśmy też na jeden z targów, jeden z ciekawszych jakie dane nam było zobaczyć. K. nie wytrzymała długo. Jako wegetariance ciężko jej było kroczyć po kałużach krwi i przyglądać się świńskim łbom. I ten wszechobecny zapas mięsa.